Strony

Zabawy w słowa nr2

A wygląda to tak - wraz z Alicją miłą, zaczęliśmy zabawę, opierającą się na zbudowaniu krótkiej formy, na podstawie wybranych, przypadkowych słów przez nas wskazanych. Tak oto aktywizujemy się.

Słowa:
  Abażur, bukszpan, cymbał, doktryna, entropia, echopraksja

Tu będę ja:


Ja wiekowy i abażur. Światło. Siedzę właśnie na tym fotelu, na którym przesiedziałem ostatnie 30 lat życia. Mam na imię Zenon. Możecie mi mówić Zenek, albo w ogóle. Możecie mnie nie nazywać, jak większość zresztą. Większość mnie nie doświadcza, lubię więc myśleć, że jestem na swój sposób jednostką wybitną. Schowany w małym świecie, sam dla siebie, dostępny jedynie dla garstki osób. Ci, których moglibyście zobaczyć obok mnie, to Ci, którzy przychodzą zadbać przeżycie moje. Moi służący, moi poddani, wybrani. Byty przyjaźnie bezosobowe, codziennie wokół mnie wyrabiające swoje godziny. Ja wypełniam ich czas, system wypełnia ich kieszenie. Jakoś nam leci.            

Właściwie to nie jestem pewien tego, ile lat minęło już od tej przełomowej chwili, w której to świat doszedł do wniosku, że powinienem trochę odsiedzieć. Wyparłem swój żal. Swój smutek którego nie mogłem okazać. Niemoc. Ból płynący z faktu, że jutro nie pójdę, jutro nie powiem, jutra nie określę, jutro zostanie zaplanowane bez mojej wiedzy. Nie mogłem zaprotestować, dać znaku, zakomunikować, wykrzyczeć, poprosić. Moja wolność wyboru została zawężona do wolności myśli. Myśli skazanej na wieczną samotność, mającej pozostać tylko moją, nigdy niepowieloną, która - do dzisiaj się zastanawiam - czy jest nią rzeczywiście? 

"Ciekawe o czym myślisz" - to chyba najczęściej padające stwierdzenie moich poddanych. Patrząc przez pryzmat czasu, widzę siebie młodego - ruchliwego cymbała wybrzmiewającego, szukającego nieustannie tych, których sobą zarazić bym mógł. Przez lata aktywności, siania słów wokół siebie, udało mi się zebrać zwartą grupę, która na ciągłą wymianę się godziła. Tych, których ten rodzaj barteru cieszył. Im dłużej jednak to trwało, tym większe miałem wrażenie myśli rozmycia, więc i tym większy niepokój rodził się we mnie. Strachem przepełniała mnie myśl o myśli wyczerpaniu. Rzecz jednak nie w braku tematów, ale w tym - że z czasem było mojemu stadku coraz bliżej do siebie. Rozumieliśmy się bez słów - paradoksalnie wymiana traciła na znaczeniu. Słowa zamykały się powoli w każdym z nas, poziom entropii wzrastał w przeciążonych nadajnikach. Zbudowaliśmy potężną machinę opierającą się na samotnych trybikach, beznadziejnie oczekujących aż dzisiejszy nadawca, stanie się wczorajszym odbiorcą. 

Dzisiaj zostałem sam. Uniwersalny biorca, absolutny władca, słyszący od swoich poddanych tak ego łechtające słowa: 
"ciekawe o czym myślisz".

Uciekacie nieustannie od przyznania, jak bardzo potrzebujecie osób takich jak ja. Ludzi, którzy w odróżnieniu od wam podobnych, będą w stanie was wysłuchać. Żywych luster, odbijających cicho wszystko to, co wam się ulewa. Tylko przy mnie potraficie się otworzyć. Jestem studnią bez dna, masą bezkrytyczną. Nie nakrzyczę, nie odpowiem, nie skrytykuję. 
Wiecie... 
Tak wiele wniosków sobie nieustannie dopowiadacie... Tak wiele naszych rozmów, zdominowanych przez moje milczenie, kończy się waszym "Ty mnie rozumiesz". Wiem o was wszystko. W czasie płynnej rzeczywistości, przejedzonych doktryn, zmierzchu bogów, ja - nie stworzony na wasz obraz, na wasze podobieństwo - wiem wszystko. I kto tu jest rośliną?

Rośliną... Od pierwszego dnia, od posadzenia mnie w tym miejscu, jedynym moim prawdziwym przyjacielem, jedyną istotą prawdziwie mi bliską jest wpatrzony we mnie bukszpan. Nie ludzie. Nie wasze powtarzające się nieustannie schematy, nie wasze powtarzane błędy, nie wasze miłostki, smutki i dramaty. Spoglądam na was z niedoścignionego dystansu i cholera - tak bardzo jesteście nudni.
Potraficie pojąć to, że widziałem każdy moment dorastania mojego bliskiego przyjaciela? Widziałem każdy ruch igieł, pamiętam każde drżenie. Nieraz z przerażeniem obserwowałem jego opadające gałęzie, całym sobą licząc na to, że przeżyje. Zostanie ze mną i już do końca będziemy obok siebie. Tak samo zdystansowani, podobnie się starzejący, głośno milczący.
W echopraksji wobec rośliny jestem sam. Wyjątkowy... 
To JA jestem WYJĄTKOWY! 
To JA jestem ponad WAMI!
To JA...
Ja...
Jestem?

A tu Alicja:

Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. To był strzał. Zobaczyłam te falbany. 
Zwiewność, subtelność i niewiarygodną siłę. 
Zabiło mnie. Brutalnie. Odcięło od świata.
Potężny ale z klasą i polotem. Mieszanina Marsa i Wenus. 
Obserwuję z rozdziawionymi ustami jak obejmuje silnym stelarzem delikatne płótno, rozciągając je do maksimum ale z odpowiednią delikatnością. Tak, jak ono na to zasługuje. Szanuje je. Nie włada nim a eksponuje. Jego każdy wzór, nabazgrany delikatnymi maźnięciami.. Każdy listek namalowanego przesadnie zielonego bukszpanu, który przez lata wgryzał się w materiał po to, żeby teraz blaknąć!
Pięknie blaknie. Pięknie się trzyma. 
- tysiąc! - krzyczę przedzierając się przez tłum
Wyblakłe na tle abażuru lica kierują się w moją stronę. Gapią się jak na dziwaka. Czuję napięcie. Ale nie strach. Dałabym za niego każdą cenę.
- Sprzedane! 
- Będzie miał na imię Sibuk. Si jak silny. Buk jak buszpan albo.. bóg. - powiedziałam głośno dotykając go po raz pierwszy. 
Zabrałam go na wycieczkę. Do parku łazienkowskiego. Opowiedziałam mu o tym, jak przychodziłam tu w dzieciństwie odwiedzać moją ulubioną barierkę. To była moja pierwsza, nastoletnia, miłość. Nie ma już tej barierki. Zburzyli ją. A na jej miejsce wstawili kilka nic nieznaczących ławek. 
Płakałam wtedy. Bardzo płakałam. To była pierwsza rzecz, którą pokochałam tak mocno. Totalnie straciłam dla niej głowę. Miałam 13 lat. Urywałam się z lekcji bo musiałam jej dotknąć. Musiałam z nią pobyć. Poprzytulać się, poczuć jej obecność. 
Pamiętam, kiedy polizałam ją po raz pierwszy. Pierwszy raz poczułam, co to podniecenie. 
Spanikowałam, zawstydziłam się i uciekłam. 

Usiedliśmy z Sibukiem na jednej z tych nowych ławek. Posadziłam go obok siebie. Rozmawialiśmy. Śmialiśmy się. W pewnym momencie zrobiło się niezręcznie. Tak bardzo pragnęłam go blisko. Nie obok. Chciałam go tak, jak 40 letnia, zakochana kobieta chce swojego mężczyzny.
Zrobiliśmy to, nie mogąc się powstrzymać, jak nastolatkowie. Na ławce w parku. Przesiąknęłam jego zapachem. Stara słodycz, omotana kurzem i niedbalstwem. Tak szlachetna. Niezastąpiona. Narkotyzująca. 
On przesiąknął moim. Pachnieliśmy sobą nawzajem i mnóstwem uniesień. 

Patrzyliśmy w niebo, zaciągając się wonią odpalonego przeze mnie papierosa zmieszanego z zapachem seksu i późnego letniego wieczoru. 

I przyszedł ten cymbał, deszcz i zmył go z nas!

Zabrałam Sibuka do domu. Postawiłam w progu. Żeby poczuł tę chwilę, kiedy go przekracza. 
Żeby wiedział, co to dystans. Co to napięcie i oczekiwanie.
Wzięłam go delikatnie w dłonie, przestawiłam i uśmiechnęłam już mniej wstydliwie a bardziej kokieteryjnie. 
Nalałam wina, włączyłam winylową płytę Roda Stewarta, z którą kilka lat temu miałam ognisty romans.. 
Ale to nie było to. Zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. 

Do rzeczy. 
Spędziliśmy upojną noc topiąc się w swoich objęciach. 
Obudziłam się rano. Poczułam jego ciepły, stalowy szkielet. Nagrzał się od mojej skóry. Pogładziłam go po całej powierzchni, przykryłam kołdrą i ściskałam tam, gdzie był jeszcze zimny. Obdarowałam go pocałunkami. Słońce nieśmiało wdzierało się zza uchylonych drzwi salonu. 
Gdyby nie ono, nie wstałabym. Nie zrobiłabym tej świeżo mielonej pachnącej kawy. Przygotowałam dla siebie i dla niego. 
Nie wypił. Nie lubi.
Nie szkodzi. Dokończyłam za niego. 

Dzień był tak piękny, nie chciałam spędzać ani minuty bez Sibuka. Założyłam go na głowę. Chronił mnie przed słońcem i był. Po prostu był. Towarzyszył mi przez każdą przemijającą minutę dnia. 
Rozmawialiśmy. Opowiadałam mu o swoim dzieciństwie, historiach miłosnych, studiach, problemach z akceptacją wśród ludzi do moich poprzednich związków, odrzuceniem przez rodziców i przyjaciół. O samotności i o tym, jak teraz jest mi dobrze. 

Umarłam z miłości. Moje życie skończyło się i zaczęło w zakładzie psychiatrycznym, do którego wepchnęła mnie siostra. 
Początki były trudne. 
Oddalili nas od siebie. W końcu Matka przekonała personel, żeby mi go powiesili nad łóżkiem. Więc zawisnął. Biedny, kochany..
Ale noce były nasze. Zdejmowałam go, wtedy mogliśmy porozmawiać. Wszyscy spali. Leki puszczały. Mogliśmy być ze sobą. 
Nie ma nic trudniejszego niż wytłumaczenie bandzie cymbałów, że niepodążanie za doktryną, szukanie i znajdowanie własnej drogi do szczęścia jest jedyną, która to szczęście Ci da. 
Nie da się! Nie potrafię się przebić przez mur zamkniętych we framugach echopraksji ludzi, którzy bezmyślnie-inteligentnie brną przez życie, zamykając w klatce tych, którzy odnaleźli spełnienie w czymś, co oni porównują do samorzutnych procesów zwanych entropią. 
Ta frustracja powyżej to nie nieszczęście. Znalazłam to, za czym goniłam całe życie. Znalazłam mojego Sibuka. 
I będę mu wierna aż po kres.
Temu staremu, obiektywnie nic nie znaczącemu przedmiotowi. 

Rozprułam go. 
Trzymam w dłoni jego szkielet. Zimny jest. Nie nagrzewa się. Nie żyje. Jest nieprzyjemnym, ostrym.. przedmiotem.